Szlak Zamków Piastowskich

Etap I – 23 luty 2008

Jeszcze w piątek Paweł przyjechał do Legnicy i stąd mieliśmy w sobotę podjechać samochodem taty do Grodźca, gdzie zaczynała się nasza wędrówka. Ledwie opuściliśmy auto, poczuliśmy bardzo mocny wiatr, który na szczęście (pomimo, że to luty!) był ciepły, bo i termometry wskazywały chyba z 14 stopni. Weszliśmy na zamek w Grodźcu i zwiedziliśmy to, co się dało bez uiszczania opłat (kasa czynna dopiero od 10, a nam się trochę spieszyło) – z budowli zostało całkiem sporo i przyrzekliśmy sobie, że kiedyś zwiedzimy go też od środka.

I powędrowaliśmy dalej szlakiem zamków piastowskich, którego oznakowanie było hmm… średniej jakości 😉 Konkretnie to znaki były albo prawie niewidoczne albo puste (tzn. były białe paski, ale tego zielonego w środku brakowało). W drodze towarzyszył nam bardzo silny wiatr, słoneczko, polne, błotniste drogi i szczekające za nami psy we wsiach.

Drugim ważnym punktem tego dnia była Ostrzyca Proboszczowicka. Gdy do niej doszliśmy zaczęłam pomału opadać z sił, a już pod samym szczytem było nawet „ani kroku dalej!”. Oczywiście (jak zawsze w tej kwestii) pozostałam gołosłowna: krok naprzód zrobiłam i znaleźliśmy się na szczycie! Widoki były nieziemskie! Piękna pogoda pozwoliła nam oglądać nie tylko Góry Kaczawskie, ale też i Karkonosze. Usiedliśmy na skałach w miejscu, gdzie nie wiał wiatr, świeciło słonko i ach…! Zrobiło się nam tak dobrze, że nie chciało się w ogóle schodzić. Patrzyliśmy z góry na miejsca, przez które wędrowaliśmy w sierpniu i odżywały wakacyjne wspomnienia. Na Ostrzycy spotkaliśmy ciekawą ekipę, w której była m.in. siostra zakonna w habicie i glanach oraz starsza pani w butach na pięciocentymetrowych obcasach! Poza nimi była jeszcze jakaś para z lornetką i my, którzy urządziliśmy sobie przerwę śniadaniową na szczycie. Siedziało się miło, ale wkrótce trzeba było iść dalej.

Do końca dnia trzymaliśmy się szlaku zamków piastowskich i doszliśmy nim do Wlenia, gdzie planowaliśmy nocleg. I tu właśnie tkwi przyczyna wcześniejszego powrotu – po schronisku została tylko tabliczka! Budynek jest, nawet otwarty, ale pani w środku, zapytana o nocleg popatrzyła na nas jakbyśmy byli z Marsa! Dalej indagowałam ją, gdzie w takim razie można we Wleniu spędzić noc – wskazała nam jedno miejsce, ale gdy doszliśmy we wskazane miejsce nie znaleźliśmy żadnej szkoły (a miała być). Tak więc utknęliśmy. Mieliśmy jeszcze pomysł, aby podjechać jakimś autobusem do Jeleniej Góry, ale to też było niemożliwe, bo lokalny przystanek służył chyba tylko za melinę dla jakichś żuli, bo o żadnych autobusach nie było mowy. Tak wiec trzeba było sięgnąć po ostatnią deskę ratunku – telefon do taty. Oczywiście nie był zachwycony (nic dziwnego, bo jakby nie patrzeć głupio wyszło), ale po nas przyjechał. I tak właśnie skończył się nasz rajd. W niedzielę zamiast łażenia po górach był park legnicki.

Etap II – 16-20 lipca 2008

Dzień 1

Zaczęliśmy tam, gdzie skończył się dla nas I etap szlaku, a więc we Wleniu. Szlak Zamków Piastowskich oznacza się kolorem zielonym i za nim to poszliśmy na zamek we Wleniu. Pierwszy raz byłam tam rok temu, w sierpniu, a teraz korzystając z ładnej pogody weszliśmy na wieżę zamku skąd podziwialiśmy piękne krajobrazy (widać było nawet Karkonosze).

Dalej nasza droga prowadziła przez Dziki Wąwóz (bardzo ładne miejsce!) nad Jezioro Pilchowickie. Na w/w jeziorze stoi wzniesiona w latach 1904-1912 przez Niemców potężna zapora. Budowla ta przytłacza swoim ogromem, a my weszliśmy na górę i stamtąd podziwialiśmy widoczki.

Najbardziej podobał nam się widoczny w oddali stary wiadukt kolejowy – wychodził z głębi lasu, biegł nad jeziorem gdzie kształtem wyginał się tak, jakby miał dość przejeżdżających po jego grzbiecie od lat pociągów i wchodził w las z powrotem.

Tego dnia zostały do przejścia jeszcze tylko dwie wsie, a nam przydałaby się wizyta z sklepie spożywczym. W pierwszej wiosce nie znaleźliśmy pożądanego obiektu, a w drugiej prawie przeszlibyśmy nie zauważywszy sklepu, gdyby nie to, że przypadkiem rzuciłam okiem w drugą stronę i strzeliłam, nie mając żadnej pewności: „tam musi być sklep!” – i był! Mały szyld z marką piwa nie oznaczał żądnej karczmy, ale właśnie zwyczajny spożywczak. Jak zwykle podczas naszych wojaży w pewnym momencie pojawia się niepohamowana ochota napicia się jakiegoś wstrętnego, słodkiego, gazowanego napoju w którym można znaleźć całą tablicę Mendelejewa – tym razem moim numerem jeden był Sprite, a Paweł tradycyjnie opijał się różnego typu oranżadami.

W Siedlęcinie oprócz sklepu znajduje się jeszcze wieża. Na zewnątrz nie zapowiadało się raczej nic szczególnego, ale i tak postanowiliśmy wejść i… nie pożałowaliśmy! W środku wszystko jest pięknie zorganizowane: pani sprzedająca bilety chodzi w średniowiecznym odzieniu, a wewnątrz co poziom to inna atrakcja. Na początku zimne i mroczne piwnice oraz wystawa zdjęć zrobionych na Szlaku Zamków Piastowskich, dalej sala z wymalowaną na ścianach historią sir Lancelota z Jeziora, wystawa średniowiecznych sukni, na które nie mogłam się napatrzeć, a całości towarzyszy pląsająca cichutko gdzieś w tle muzyka nawiązująca do tamtych czasów. Jak dla mnie bomba.

I w końcu dotarliśmy do celu tego dnia – schronisko „Perła Zachodu”. Budynek bardzo ładny i na zewnątrz i w środku, a że położony w uroczym miejscu mogliśmy jeszcze wieczorem udać się na krótki spacerek po okolicy.

Dzień pierwszy miał służyć ponownemu rozchodzeniu się (ostatnio nasze kości chyba trochę się zastały) i cel swój spełnił – szliśmy 7 godzin, a następnego dnia mogliśmy rozchodzeni, ale bez zakwasów wyruszyć w dalszą, cięższą drogę.

Dzień 2

Drugi dzień rozpoczęliśmy od wejścia na otoczone pogańskimi totemami Wzgórze Krzywoustego. Stała na nim wieża widokowa, z której oglądaliśmy Jelenią Górę, a także grzbiety, przez które przyjdzie nam się przeprawiać tego dnia. Następnie zeszliśmy na dół i trzeba było przejść prawie całą Jelenią Górę, a aby było ciekawiej zaczęło padać. Co prawda rynku widzieliśmy tylko niewielki kawałek, ale i tak wydaje mi się, że Jelenia to całkiem ładne miasto.

I wreszcie koniec zabudowań, zaczynają się góry! Najpierw wdrapywanie się na Koziniec, potem przez wsie w kierunku Sokolików. Po drodze mijaliśmy ładny pałac w Bobrowie, a za nim dziwnie przycięte drzewa, które wyglądały jak zastygli w miejscu ludzie z rękoma uniesionymi go góry – widok trochę niecodzienny, zagadkowy lub może po prostu ciekawy.

Nasz szlak nie prowadził przez Sokolik, Krzyżną Górę i Husyckie Skały, ale korzystając z tego, że zaraz za Jelenią Górą pogoda znacznie się poprawiła i mogliśmy liczyć na doskonałe widoki, postanowiliśmy się tam wdrapać, co więcej: poszliśmy tam z naszymi wielkimi plecakami zamiast cofnąć się kawałek do schroniska Szwajcarka i tam starać się je zostawić na godzinkę. W każdym razie warto było, bo czekały naprawdę rewelacyjne widoki.

Na koniec dnia trzeba było już tylko przeprawić się przez Karpnicką Przełęcz i drogą biegnącą obok skał Krowiarek (wielkie i potężne były, więc nazwa słuszna) dojść do zamku Bolczów. Droga kazała iść pod górę, a każda kolejna wielka skała, która majaczyła się gdzieś w oddali wydawała mi się być zamkiem. Przyspieszałam wtedy kroku, bo cel zdaje się bliski, a tu figa z makiem – znowu skała! I w końcu, po wielu pomyłkach pojawił się nasz Bolczów, który nadal pozostaje moim ulubionym zamkiem. Tak jak rok temu weszliśmy na taras widokowy skąd podziwialiśmy uroczy krajobraz i rozbiliśmy namiot w dokładnie tym samym miejscu co wtedy.

Dzień 3

Początek dnia to zejście do Janowic Wielkich, z tym że zatrzymaliśmy się przy takim malutkim potoczku, w którym jako spragnieni wody studenci szybko uskuteczniliśmy poranną toaletę – poziom zadowolenia wzrósł znacząco, niestety dla mnie nie na długo… Konkretnie jakąś godzinę potem okazało się, że czymś się zatrułam i potworny ból brzucha znacznie utrudniał mi drogę. Jak dobrze nosić ze sobą apteczkę! Leki, które miałam pomogły mi przetrwać, ale i tak przez najbliższe dni żyłam na diecie. Dodatkowo tego dnia doszły mi jeszcze problemy ze ścięgnami, a cały ten komplet urazów złożył się na tzw. kryzys. Szliśmy przez liczne wioski aż do zamku Niesytno, gdzie Paweł biegał i szukał wejścia na wieżę, a ja, jako że miałam kryzys i kiedyś już tam byłam obeszłam go tylko dookoła. I na koniec asfaltem do Bolkowa, gdzie pozwiedzaliśmy sobie zamek, weszliśmy na wieżę i zalegliśmy w schronisku młodzieżowym zorganizowanym przy szkole podstawowej.

Co prawda na początku myśleliśmy aby iść jeszcze dalej, aż za zamek Świny i rozbić się gdzieś w lesie z namiotem, ale ponieważ moje kontuzje nasiliły się i zaczynało padać, zdecydowaliśmy się na schronisko. Opis tego dnia lakoniczny, ale jak się ma kryzys wiele rzeczy ulatuje.

Dzień 4

Dzięki diecie problemy żołądkowe ustąpiły, ale z nogą wcale nie było lepiej. Jednakże tego dnia moje morale znacznie wzrosły i nawet kiedy cierpiałam robiłam to z uśmiechem. Momentami nasza droga przypominała jakąś wycieczkę inwalidów, bo Paweł nabawił się ogromnego obtarcia na stopie i też czasami ciężko mu się szło, ale ogólnie rzecz biorąc: daliśmy radę! Ten dzień był dla nas rekordowo długi (szliśmy ponad 12 godzin!) i pełen wrażeń.

Zaczęło się od dojścia na zamek Świny. Niestety zwiedzanie jest możliwe dopiero od godziny 12, a że nie opłacało nam się tak długo czekać, obeszliśmy go sobie dookoła i poszliśmy dalej w las. Nasza droga prowadziła przez bardzo przyjemne leśne drogi po których, przynajmniej mi, szło się doskonale. Po drodze mijaliśmy wieś Kłaczyna, w której teoretycznie powinien być jakiś zamek, ale nie udało nam się go znaleźć (założę się, że zostały z niego dwie cegły na krzyż gdzieś w chaszczach) – ktoś go kiedyś widział?

Dzień wcześniej patrząc na mapę stwierdzaliśmy, że czeka nas czwartego dnia 11 km asfaltowej drogi do przejścia. Oboje „kochamy” asfalt, wiec wtedy kombinowałam, żeby może ten kawałek na stopa podjechać jak się uda, ale Paweł obstawał aby iść pieszo, bo inaczej szlak nie będzie „zaliczony”. Ostatecznie okazało się, że ten asfalt wcale nie był taki zły, ponieważ część drogi biegła leśnym skrótem, a na drodze nie było prawie żadnych samochodów. Moje ścięgno przestawiło się na „tryb: asfalt” i momentami szło mi się lepiej niż po wyboistych polnych drogach.

Tym sposobem doszliśmy do zamku Cisy. Budowla urocza, położona w środku gęstego lasu… Ma „klimat” chociaż wiele nie zostało. Następnie przeprawiliśmy się przez potoczek i poszliśmy dalej.

Zamek Książ nie leży bezpośrednio na naszym szlaku, ale była możliwość wybrania drogi, która biegnie obok niego. Poszliśmy jednak za szlakiem – ja stwierdziłam, że Książ to nie jest zamek, który da się obejrzeć w 15 min i trzeba tam kiedy indziej przyjechać na dłużej, a i Paweł nie miał nic przeciwko, bo był już tam wiele razy (ja byłam tylko w podstawówce). Poszliśmy więc drogą biegnącą dookoła wzgórza na którym stoi zamek, która okazała się być bardzo urocza – obok płynął potok, dzień się już kończył, a na drodze co jakiś czas pojawiały się ciemne, bukowe lasy, które tworzą specyficzny klimat.

Drogą tą doszliśmy do Lubiechowa, tj. krańcowej dzielnicy Wałbrzycha i tam zaczęły się schody… Według mapy droga do Zielonego Jeziora i Rezerwatu Jeziora Daisy, gdzie mieliśmy dojść, była krótka i prosta, ale w praktyce było zupełnie inaczej. Wydawało się nam, że już jesteśmy na ostatniej prostej, że już za parę minut będziemy w lesie, w którym zamierzaliśmy rozbić namiot, a tu figa z makiem – szlak w pewnym momencie się urwał. Kiedy wróciliśmy do ostatniego znaku, okazało się, że drogę tarasuje nam jakiś dom, tory, których według mapy być nie powinno i w ogóle nigdzie nie widać wejścia do lasu, w którym mieliśmy się znaleźć. Z opresji wybawił nas czerwony szlak rowerowy – poszliśmy za nim, bo prowadził gdzieś w las i mieliśmy przeczucie, że może prowadzić właśnie do naszego jeziorka. Dalej droga spotkała się ze Szlakiem Ułanów Legii Nadwiślańskiej, o którym wiedzieliśmy już na pewno, że idzie tam gdzie i my, jeno zamiast 10 min, bo tyle mieliśmy iść do jeziora Szlakiem Zamków Piastowskich, będziemy szli ponad godzinę przez tenże las, a słońce było coraz niżej… Las był ciemny i gęsty lecz droga wyraźna – przynajmniej już ten szlak nie pozwolił się zgubić i doszliśmy za nim na Zielonego Jeziora.

Jego widok wywoływał we mnie niepokój – jeziorko było maleńkie, woda istotnie zielona, na jej powierzchni unosiły się spore kawałki drzew, jednakże tafla wody stała zdumiewająco spokojnie i ani drgnęła. Dookoła ciemny las, słońca nie widać, ale wiemy, że chyli się już ku zachodowi. Na jednym z drzew klepsydra upamiętniająca 20-letniego chłopaka, który zginął w tym miejscu (przyczyny śmierci nie podali, ale moja wyobraźnia podrzucała mi różne scenariusze), dalej ponure ruiny budynku, na których też widniała jakaś tablica. Dom był bardzo stary i stał w ruinie, a szlak kazał przejść środkiem na drugą stronę. Klimat tego miejsca wydawał mi się jakiś taki mistyczny, zagadkowy, tajemniczy i niepokojący…

Dzień 5

Poprzedniego wieczora rozbiliśmy namiot w młodym lasku gdzieś za Rezerwatem Jeziora Daisy. Kiedy układaliśmy się do snu ciągle czułam jakiś niepokój. Nie wiem, czy to jeszcze promieniowało ponure wrażenie, jakie zrobiło na mnie Jezioro, czy może to coś nowego, ale miałam wrażenie, że coś się stanie. Zaraz po tym jak rozbiliśmy namiot co jakiś czas słyszeliśmy odgłosy wystrzałów – Pawłowi kojarzyło się to ze sztucznymi ogniami, a mi z kłusownikami jednakże później zamilkły. Spałam jak zabita, lecz po północy ze snu wyrwały mnie światła – trzy razy pod rząd coś błysnęło. Pierwsze skojarzenie: są tu jacyś ludzie i świecą latarkami w nasz namiot! Natychmiast obudziłam Pawła, a kiedy ten otworzył oczy wyjaśniło się, że owe światła to błyskawice, bo w oddali usłyszałam głos nadchodzącej burzy. Chyba z godzinę czuwaliśmy słysząc najpierw jak burza zbliża się do nas, jak jest już coraz bliżej… Burze zwykle traktuję jako atrakcję, jednak jak jest środek nocy, a ja gdzieś w środku lasu w namiocie, patrzy się na sprawę zupełnie inaczej – to było bardzo stresujące przeżycie. Deszcz padał coraz mocniej, wiatr też musiał być niczego sobie, ale w dużej mierze chroniły nas przed nim okoliczne drzewa, a burza znalazła się bezpośrednio nad nami. Pioruny głośno trzaskały po okolicach, a ja trzęsłam się ze strachu. Na szczęście wiatr szybko przegonił chmury i burza poszła dalej, w góry. Po jakimś czasie deszcz też przestał padać i wreszcie można było odetchnąć z ulgą – namiot wytrzymał i nic (żadne drzewo) nam na głowę nie spadło.

Rano mieliśmy małą inwazję ślimaków, którym bardzo się namiot spodobał i starały się wspiąć na jego powierzchnię. Po rekordowo długiej trasie dnia czwartego, ostatni etap został opracowany jako trasa rekordowo krótka – miała nam zająć tylko 3,5 godz., a my i tak przeszliśmy ją szybciej. Szliśmy do ostatniego zamku na naszej trasie: Grodno. Budowla bardzo ładna, spora część jest zagospodarowana i udostępniona do zwiedzania. Zobaczyliśmy co się dało i tak oto zakończyliśmy Szlak Zamków Piastowskich.

Powrót do domów odbywał się najpierw busem z Zagórza Śląskiego do Świdnicy, później piwo zwycięzców na rynku w Świdnicy i szynobus prosto do Legnicy (a Paweł autobusem do Wrocławia).

Szlak Zamków Piastowskich jako całość oceniam bardzo dobrze. Na większości trasy drogi są dobrze oznakowane, chociaż niekiedy znaki każą skręcić w jakieś pola lub chaszcze (trzeba zachować uwagę, aby się nie rozpędzić i nie przeoczyć jakiegoś dziwnego skrętu). Z oznakowaniem są też wyjątki, które potrafią mocno zirytować (patrz: dzień 4 i szukanie jeziora)… Ludzi nie spotykaliśmy prawie wcale – wyjątkiem były wsie i same zamki, chociaż w tych niezagospodarowanych, gdzie nie ma żadnego muzeum, ludzi też raczej nie było. Ogółem wyprawę uważam za bardzo udaną.