Izery, radonowa woda zdrojowa, gondolą na Stóg Izerski

Po obfitych opadach śniegu w całej Polsce, w ostatni dzień stycznia, ruszyłem z północy na południe kraju. Jeden z moich przyjaciół ostrzegał mnie, że to ryzyko, a jazda samochodem może zakończyć się postojem w zaspie śnieżnej. Nawet proponował mi wypożyczenie termosów na ciepły napój, którym mógłbym się pocieszać oczekując na pomoc drogową. Nic z tego przyjacielu! Po kilku godzinach dojechałem, a mój pilot z satelity zakomunikował: osiągnąłeś cel! Jestem na cypelku Polski, który graniczy z Czechami i Niemcami. Większość napisów w trzech językach, nawet na urzędowych tablicach – trochę mnie to zdziwiło…

Okazało się, że mój „zimowy dom”, który dawno temu wybrałem w Internecie, jest bardzo wysoko, a droga (ponad kilometr od centrum) stroma, zwężona zwałami odgarniętego śniegu, pod spodem lód. Nie dałem rady. Pomógł terenowy samochód i linka holownicza. Pierwsza przygoda podróży. Inne mnie oszczędziły – nie utknąłem w zaspie, nie rozgrzewałem się herbatą z termosu. Miałem szczęście.

Poszedłem na spacer i zauważam, że miasteczko – uzdrowisko zbudowano na zboczu wzgórza Smrek, co po polsku znaczy świerk (wysokość 650 m n.p.m). W centrum parku obszerny Dom Zdrojowy z wieżą zegarową, pijalnią wody mineralnej i 80-cio metrowej długości holem spacerowym z agawami i palmami. Dom Zdrojowy rozpoczyna hotel SPA, dalej pijalnia, hol spacerowy i sanatorium, w parterze którego zespół kawiarni z salą koncertową. Hol spacerowy z modrzewia, a na nim piękna polichromia z motywami roślinnymi, z witrażami i herbem rodziny von Schaffgotsch. Rodzinie tej wiele zawdzięcza nie tylko – już wreszcie zdradzę – Świeradów – Zdrój, ale i cały Dolny Śląsk.

W pijalni, za kilkanaście groszy piję wodę mineralną ze świeradowskich odwiertów nisko mineralizowanych szczawiów wodorowęglanowych – wapniowo – magnezowych z zawartością żelaza, fluoru i radonu. Długo w głowie rozbierałem te chemiczne składniki wody, ale skoro pić ją należy powoli, spacerując po modrzewiowym holu Domu Zdrojowego, tak czyniłem i to chyba służyło zdrowiu.

Dwa razy pieszo przemierzyłem szlak na Stóg Izerski i jeszcze wyżej do schroniska, a potem… jeszcze wyżej, na szczyt (1108 m n.p.m.). Tam i z powrotem to około 10,5 km, z 650 do ponad 1100. Jak na moje możliwości to sporo, bo dzień po dniu. Nie mogłem oprzeć się pokusie przemierzenia dwukrotnie szlaku, który był – owszem – ubity, ale po obu stronach zwały śniegu sięgały metra. Spacer taką śnieżną aleją, widoki ośnieżonych drzew nie do opisania. Zaś frajdą była podróż na ten sam szczyt kolejką gondolową (drogo, bo 25 złotych jeden przejazd) z dolnej stacji kolei Sobiesława Zasady Sp. z o.o. do górnej. Trasa 2172 m, 14 podpór, 71 kabin, a w każdej może jechać 8 osób. Kilka ciekawostek z tej najnowocześniejszej kolei w Polsce: na godzinę może przewieźć 2400 osób, przejazd od dolnej stacji do górnej 8 minut, trasa narciarska ma 2,5 km, z dolnej stacji na wysokości 617 m n.p.m. do górnej 1060 m n.p.m., to 443 m różnicy.

Kiedyś połączono świeradowskie uzdrowisko z uzdrowiskiem w Czerniawie. Próbowałem tam dotrzeć, ale tego dnia wichura połączona z zamiecią na drodze rzuciła mną w zaspę. Zrezygnowałem na rzecz opalania twarzy w ostrym słońcu przy kolei gondolowej na ławkach restauracji. Znakiem gondoli jest cietrzew. Kuraka tego można spotkać w Górach Izerskich, gdzie znalazł dla siebie najlepsze warunki do życia. Jest jednym z najbardziej zagrożonych wyginięciem w Polsce. Stąd cietrzew na Kolei Gondolowej w Świeradowie – Zdroju jest popularyzowany zawołaniem: „Turysto pamiętaj – ja tu byłem pierwszy”. Bardzo mi się to spodobało. Zaś w restauracji „Smak baca” kwaśnica z żeberkiem i bigos bacy doskonałe. Wszędzie wszechobecne piwo, pite od rana do wieczora – oczywiście z sokiem malinowym – tak samo przez panie jak i panów. A w ogóle, na gondoli i w mieście turystów niewiele. Może te polskie, tegoroczne śniegi kazały ludziom pozostać w domach? Niemców, jak wszędzie w Polsce Zachodniej, dużo. Czechów mało. Z innych krajów pojedynczy turyści. Wśród polskich gości przeważają dziadkowie z wnukami i rodzice z dziećmi. Przecież ferie i wszystko dla dzieci! Reszta to klasa średnia, głośna i pewna siebie w zachowaniu, którą charakteryzuje „wypasiona fura” koniecznie z radiem CD i komórka w dłoni, najczęściej przy uchu – wiadomo interesy nie znają dnia ani godziny. Na trasach wśród wielkiego śniegu, w schronisku na Stogu Izerskim, na gondoli czy na „Świeradowskich Krupówkach” (ulica Zdrojowa) i na spacerach po modrzewiowym holu Domu Zdrojowego – czułem się dobrze. Zaś na koncercie arii operetkowych sami Niemcy – jak zawsze głośni – bawili się wesoło i byli jak u siebie. Nas Polaków – garstka. Zazdrościłem Świeradowowi sali koncertowej i historycznej patyny, którą widziałem w architekturze Domu Zdrojowego i pensjonatów.

Słusznie mówił mi znajomy z „domu zimowego”: „my z gór chcemy nad morze (i… pojechał), a wy znad morza chcecie w góry! Prawda, zmiana klimatu, ponadto w górach „bliżej” słońca, więc jaśniej, czarujący widok świerków (na takie spoglądałem przez okno) zasypanych śniegiem i w szadzi, na horyzoncie grzbiety i szczyty Izerów – dały niezapomniane przeżycia.

Myśl o powrocie do domu mącił niepokój – jaka będzie pogoda, jaka droga? Najgorszy odcinek? Od Wrzosowa do Kołobrzegu! Kołobrzeg po obfitych opadach przywitał mnie mówiąc: po co szukałeś zimy na południu Polski, u siebie masz taką samą. Taką samą? Nie, inną.

Kołobrzeg, 17 lutego 2010 roku.

Mirosław Bremborowicz