Wiek XX do roku 1945
Zwiedza się praktycznie wszystkie zakątki (o wyjątku wspomniano w p. 16.2), istnieje bardzo gęsta sieć hoteli, schronisk i gospód. Większość linii kolejowych w Sudetach Zach. jest zelektryfikowana, co znakomicie ułatwia szybki dojazd w góry. Liczba połączeń kolejowych jest parokrotnie większa niż dziś, a czas przejazdu często znacznie krótszy niż obecnie. Do Jeleniej Góry można też z Wrocławia i Berlina dolecieć samolotem. Jednak model turystyki niemieckiej preferuje krótkie spacery i wycieczki, których celem jest odwiedzenie zwykle tylko jednego miejsca. Stąd przy każdym takim obiekcie działa zwykle gospoda z noclegami i tego typu obiektów turystycznych jest znacznie więcej niż dziś. System znakowania szlaków jest zupełnie odmienny od przyjętego w polskich Karpatach (zob. p. 15.5) i nie chodzi tu tylko o wygląd znaków: dominuje system gwiaździsty, a szlaki są na ogół krótkie, do przejścia w czasie 2-4 godz. Różne lokalne towarzystwa górskie (zob. p. 15) działają w sposób wzajemnie nieskoordynowany a ich programy zagospodarowania gór różnią się czasem od siebie już w założeniach. W efekcie brak długich szlaków, brak rozwiniętej turystyki kwalifikowanej i tradycji uprawiania wielodniowych wędrówek.
Wyjątkiem był jeden bardzo długi szlak niemiecki wytyczony z Saary aż na Górę św. Anny na Górnym Śląsku, choć jednego odcinka Prudnik – Kędzierzyn nie wyznakowano). Oznakowany był niebieskim krzyżem św. Andrzeja na białym tle, a jego przebieg w Sudetach był zbliżony do dzisiejszego głównego szlaku sudeckiego. Ze schroniska Andrzejówka miał on odgałęzienie do Szczawna przez Chełmiec znakowane czerwonym krzyżem św. Andrzeja.
Brak także poszanowania ciszy wśród ogółu turystów, czego dowodem może być znany fragment wrażeń Mieczysława Orłowicza z wycieczki w Karkonosze na pocz. XX w.:
„Myliłby się ten, kto idąc w Karkonosze spodziewał się, że zazna tu spokoju. Bynajmniej. Były to góry najbardziej hałaśliwe, jakie widziałem w życiu. (.) Zanim doszło się do schroniska ukrytego przeważnie w lesie, dodawały ducha do dalszego marszu napisy w rodzaju: „jeszcze 10 minut do najbliższego pilznera” – jeśli działo się to po stronie austriackiej – i odwrotnie: „jeszcze 10 minut do najbliższego piwa bawarskiego”, o ile chodziło o stronę niemiecką. (.) Połowa Niemców przychodziła tu na całe niedziele, żeby wykrzyczeć się do spuchnięcia gardła, wypić po kilkanaście halb piwa, o ile możliwości prosto z lodowni i zjeść po kilka par parówek, albo po kilka porcji gulaszu. Niewielki procent Niemców, chcąc zaimponować przechodniom mijanym na trasie wycieczki swoim obyciem z górami, wdziewał na niedzielne wędrówki kostiumy tyrolskie, które tygodniami chowane były w szafie jako przeznaczone do wdziewania na bale kostiumowe czy maskowe w Berlinie lub Dreźnie. Ludzie szanujący obyczaje górali w sposobie noszenia tego ubioru, który zostawiał dużą lukę między krótkimi skórzanymi spodenkami a wełnianymi sztylpami na łydkach, odsłaniając nagie kolana. Część wszakże nie mogła znieść nagości prawdopodobnie ze względu na ochronę kolan, które lada wiaterek narażał na reumatyzm i wciągała na kolana kalesony, stające się z każdą godziną bardziej brudne, tak że pod koniec dnia robiły wrażenie bardzo nieestetyczne. Owe brudne kalesony stały się niemal symbolem berlińczyka w tyrolskim kostiumie w Karkonoszach. (.) Wszyscy na ogół turyści śpiewali po drodze jak zarzynane woły i wśród tego ryku pijaków i chwiejnych korpusów wędrowało się całymi godzinami.”. M. Orłowicz: Moje wspomnienia turystyczne, Ossolineum Wrocław 1970, ss.520-521.