Wędrówki po Dolnym Śląsku

Wędrówki po Dolnym Śląsku i jego stolicy

Wulkan na Ślęży, Frankenstein pod Wrocławiem, największe organy na świecie, Ślązak, który uratował cesarza, słoń i mumia w renesansowym Wrocławiu – to tematy tylko kilku opowiadań, które znajdziecie w tej książce.

Kolejna – po wydanej w 2005 r. pod tytułem Wrocław, jakiego nie znacie – publikacja Wojciecha Chądzyńskiego pozwala nam wędrować i poznawać już nie tylko Wrocław, ale i Dolny Śląsk. Ich historia i zabytki z suchych faktów i mało znanych, rzadko zauważanych budowli zmieniają się na kartach książki w dramatyczne wydarzenia, wynik ludzkich działań i ambicji. Losy architekta Aleksisa Langera, ambicji biskupa Franciszka Ludwika Neuburga czy pasji twórczych Maxa Berga i profesora Lipińskiego, choć odległe od siebie w czasie, są najlepszym tego przykładem. Pokazując zawiłe i zaskakujące dzieje cudownego obrazu z Hodowicy, uniwersytetu, pechowej świątyni biskupa Foerstera, lotniska i wielu innych, Autor ożywia je dla nas.

A wraz z tym otrzymujemy barwny obraz obyczajów dawnych wieków, rozrywek, wydarzeń, z których niektóre, gdyby nie to, że potwierdzone historycznie, wydałyby się nam nieprawdopodobne, jak choćby opowieść o ofierze, która wyrokiem sądu musiała pod groźbą śmierci sama stać się katem i zgładzić swego prześladowcę.

Tę książkę można czytać tradycyjnie, ale również dać się wciągnąć opowiadaniom nietworzącym przecież regularnego wywodu, ale przybliżającym i dającym poznać naszą małą ojczyznę. Poznajemy opowiedzianą ze swadą historię regionu od średniowiecza po dzień dzisiejszy, okraszoną legendami, anegdotami i losami współczesnych ludzi zafascynowanych zabytkami przeszłości i ocaleniem ich od zapomnienia. Wojciech Chądzyński umiejętnie zachęca nas do odwiedzenia, poznania tych miejsc i ich historii. Sądzę, że będzie to z korzyścią dla każdego z nas.
Arkadiusz Dobrzyniecki – historyk sztuki

Wojciech Chądzyński: ”Wędrówki po Dolnym Śląsku i jego stolicy. Fakty, legendy, sensacje”. Wydawnictwo I-Bis, Wrocław 2006. Okładka miękka, format 14,5 x 20,5 cm, stron 255, liczne czarno-białe ilustracje.

Opowieści nie tylko wrocławskie

Co, tuż po wojnie, prócz ruin, zastali w Szczecinie, Gorzowie, Kołobrzegu, Głogowie, Wrocławiu i dziesiątkach innych miast i miasteczek przybysze z różnych stron Polski, w większości nie ze swej woli będący przybyszami?

Coś, co oficjalnie zostało nazwane mieniem poniemieckim, a stanowiło po prostu materialną spuściznę po niedawnych gospodarzach tych ziem. Głównie więc ocalałych domów mieszkalnych, gmachów publicznych, miejskiej struktury w postaci ulic i placów kształtowanych przez pokolenia poprzednich mieszkańców czy resztek nie do końca zniszczonych i rozszabrowanych fabryk. Również pozostałości po ich upodobaniach, obyczajów, kultury, oznak społecznego statusu itp. w postaci najprostszej – domowych sprzętów, higieniczno-sanitarnego wyposażenia, biblioteczek i bibliotek, dekoracji wnętrz, ozdobnych przedmiotów czy nawet dzieł sztuki i rękodzieła.

Tu wszystko było inne. Inne, a więc obce. A zważywszy na to, co się działo przed chwilą minionym czasem – wrogie. Teraz użytkowane niejako z konieczności. Przymiotnik poniemieckie nie był neutralny, jakby powiedział filolog. Zawierał nie tylko emocjonalną, pewnie w dużej mierze usprawiedliwioną niechęć, ale też kwalifikującą ocenę – to, co ma niemieckie pochodzenie, z definicji nie może być dobre, co najwyżej przydatne. Przydatne do czasu.

Jednak lata mijały, a rodowód ongiś zastanej i wciąż trwającej materii tracił na znaczeniu. Została oswojona; dom traktowany i dosłownie, i w szerokim znaczeniu jako miejsce, obszar do życia, wraz z tym, co się w nim znajduje, dom, w którym się mieszka przez pokolenie lub dłużej, przestał być poniemiecki, stał się nasz. Aż wreszcie, kiedy go rękoma niegdysiejszych przybyszy i ich potomków odnowiono i wypucowano, zaczął cieszyć oczy, wzbudzać dumę, aż wreszcie, co było nieuniknione i czemu sprzyjał czas przemian, również zainteresowanie jego historią.

Historią, co naturalne, zajmują się historycy. Ale kiedy historia zaczyna się dopominać o swoje miejsce w świadomości obywateli, a tak się właśnie stało kilkanaście lat temu, obok historyków stanęli publicyści i dziennikarze.

Jednym z nich jest Wojciech Chądzyński, dziennikarz z zawodu, historyk z wykształcenia, autor wielu tekstów o minionym Wrocławiu i Dolnym Śląsku, publikowanych we wrocławskiej prasie codziennej. W 2005 roku napisał książkę „Wrocław, jakiego nie znacie”, a teraz następną – „Wędrówki po Dolnym Śląsku i jego stolicy”, która jest w zasadzie kontynuacją pierwszej. Kontynuacją rozszerzoną o Dolny Śląsk właśnie, wkraczającą też na obszary niemal współczesne.

Czytelnik znajdzie tam wiele pysznych opowieści obyczajowych. Na przykład o pożytecznym wykorzystaniu kary śmierci. Otóż mąż św. Jadwigi, książę Henryk Brodaty, polecił w roku 1203, by wszystkie takie wyroki zamieniać na przymusowe prace przy budowie klasztoru w Trzebnicy. I, co ciekawe, liczba skazańców wyraźnie się zwiększyła! Niestety, możemy się tylko domyślać, co takiego wpłynęło na surowość sędziów. Czy pobożność, czy wiernopoddańcza gorliwość wobec władcy i jego małżonki, czy chęć ocalenia zbłąkanych duszyczek przed ogniem piekielnym poprzez ekspiację przy wznoszeniu uświęconej budowli?

Albo o wrocławskim kupcu, który w bawiąc w interesach w Płocku, złapał na gorącym uczynku oberżystę złodzieja. Szybki sąd skazał go na śmierć przez powieszenie, a z braku kata wykonanie egzekucji zlecił… poszkodowanemu. Ten, oczywiście, wzbraniał się jak mógł, lecz w końcu uległ, ponieważ sąd zdecydował, że w takim przypadku złodziej powiesi… kupca. Wieść o tym dotarła do Wrocławia i nieszczęsny kat z przypadku został obłożony totalnym bojkotem towarzyskim i zawodowym, który objął również jego syna.

Okazało się więc już przed ponad pięcioma wiekami (rzecz wydarzyła się w roku 1485), że 24-godzinne, surowe sądy nie zawsze grzeszą roztropnością.

Autor gawędzi o wrocławskich i dolnośląskich zabytkach, kościołach i kościółkach, zamkach i pałacach, miejscach osobliwych, umiejętnie łącząc opisy budowli z dziejami ich właścicieli i użytkowników, nie zawsze bogatych i błękitnokrwistych, czasami nawet wręcz odwrotnie, np. opisując domy rozpusty (a było ich co niemiara) i sposoby, jakie wymyślali włodarze Wrocławia, by ukrócić ten proceder.

Najbardziej interesujące są jednak niedalekie w czasie wyprawy dziennikarskie. Max Berg, autor świetnej Hali Stulecia, jak się okazuje, był również dość kontrowersyjnym wizjonerem. Sporządził studyjne projekty kilku wieżowców dla Wrocławia, z których jeden umieścił w Rynku, proponując… wyburzenie sporej części jego strony północnej. Inny znakomity wrocławski architekt, autor m.in. Stadionu Olimpijskiego – Richard Konwiarz, zaprojektował trzy znane bunkry, budowle szpetne (a ten przy placu Strzegomskim szpetny wyjątkowo) i do dziś nieco tajemnicze, które najprawdopodobniej stanowiły naziemnie schrony przeciwlotnicze i przeciwartyleryjskie. Ale czy tylko?

Mamy też opowieści o wrocławskich dworcach, tramwajach i zajezdniach, poczcie, fontannach (łącznie ze „Zdrojem”), rzeźbach, Ogrodzie Zoologicznym i Torze Wyścigowym na Partynicach, a nawet o browarach, browarnikach i piwiarniach.

Redaktor Chądzyński jeden z rozdziałów poświęca, niestety już nieżyjącemu, profesorowi Witoldowi Lipińskiemu, autorowi projektu obserwatorium meteorologicznego na Śnieżce. Ta budowla jest znana nie tylko w Polsce, przede wszystkim ze względu na osobliwy kształt – latających talerzy. Ale niewiele osób spoza Wrocławia wie, że ten architekt zaprojektował jeszcze trzy domy jednorodzinne o sferycznych bryłach, w tym dom własny. Są to jedne z niewielu tego typu obiektów w Polsce (katowicki „Spodek”!) i z pewnością jedne z najciekawszych w chudych dla architektury czasach PRL.

Książka Wojciecha Chądzyńskiego jest wydana skromnie, ale gustownie, chociaż szkoda, że ilustrowana wyłącznie w czarno-białym kolorze. Za to obficie! Pisana przejrzyście i potoczyście, nie męcząca czytelnika nadmiarem dat, nazwisk, przyczynków i dygresji, słowem – to lektura przyjemna i wzbogacająca.

Andrzej Łapieński

Dodaj komentarz