Spod Śnieżki na Kilimandżaro

Praca za biurkiem? Zapomnij, to nie dla niego. Leżenie na kanapie i gapienie się w telewizor? W życiu. Bezczynność by go zabiła. Dzień bez wrażeń? – Eee, no co ty? Zwariowałeś? To dzień stracony – uśmiecha się zawadiacko Jarek Rola z Karpacza na Dolnym Śląsku. Właśnie szykuje się, żeby wjechać na najwyższy szczyt Afryki. Gdy mu się uda, będzie pierwszym niepełnosprawnym na świecie, który zdobył Kilimandżaro na wózku.

Ciągle w ruchu, adrenalina włączona na full, w głowie przewija mu się setka pomysłów na minutę: na życie, na pracę, na czas wolny. Zawsze tak było. Odkąd pamięta. No, prawie zawsze, z małą przerwą na czekanie na cud.

Feralny wieczór

Luty, 13 lat temu, Karkonosze. Jarek ma 15 lat. Jest w swoim żywiole. On i deska snowboardowa. Szaleje na stokach. Od rana do nocy. Krew mu buzuje w żyłach. Do tego rower (nie szkodzi, że zima i śnieg), łażenie po górach (bo uwielbia), zdobywanie kolejnych szczytów (im wyżej, tym lepiej).

Zabawa na całego

Maj, 11 lat wstecz. Kamienna Góra. Jarek ma 17 lat. Świat mu się wali na głowę. W jednej chwili, jednego głupiego wieczora, w drodze ze szkolnego ogniska do domu. Był półmrok. Razem z kolegą – Piotrkiem Truszkowskim – nie zauważyli wiszącej tuż nad ziemią obluzowanej linii wysokiego napięcia. Zahaczyli o nią. Poraził ich prąd o mocy 20 tysięcy woltów. Stracili nogi. Ich ciała były poparzone w 90 procentach. Lekarze nie dawali im prawie żadnych szans: rodzicom powiedzieli, że jedynie modlitwa może pomóc, bo w ich stanie można liczyć tylko na cud. I cud się zdarzył. Przeżyli.

Lipiec, współcześnie

Karpacz. Jarek ma 28 lat. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Po pokoju krząta się jego żona, z wózka patrzy na tatusia roczna córeczka (umie już przybijać piątkę na powitanie), on sam kończy budowę domu (niewielkiego, z ogrodem, spadzistym dachem, z widokiem na góry i potok). W głowie kołacze mu się jedna myśl: Kilimandżaro.

Przez błoto o własnych siłach

Pierwszy raz, tak poważnie – nie licząc dziecięcych marzeń – pomyślał o afrykańskim szczycie po zdobyciu Śnieżki (wcześniej pokonywał, żeby sobie poćwiczyć, mniejsze wzniesienia w okolicy: Chojnik, Wielka Kopa, Strzecha Akademicka). Na najwyższy szczyt Karkonoszy wjechał trzy lata temu, choć tuż po wypadku myślał, że to, co do tej pory zobaczył w górach, będzie mu musiało wystarczyć do końca życia.

– Bo na normalnym wózku inwalidzkim jazda po górach jest bardzo utrudniona, a na niektóre szczyty wjazd jest wręcz niemożliwy: strome podjazdy, jeszcze ostrzejsze zjazdy, błoto, kamienie. A ja bardzo chciałem jeszcze raz zdobyć Śnieżkę, tak o własnych siłach, jeszcze raz chciałem się z nią zmierzyć – opowiada Jarek.

Dlatego sam zaprojektował i zrobił specjalny pojazd – połączenie roweru i wózka inwalidzkiego: metalowe ramy, kosmiczny kształt, z przodu napęd na pedały, którymi, żeby jechać, trzeba kręcić rękoma. Do tego wszystko to, co potrzebne w górskim rowerze: przerzutki, specjalne hamulce, odpowiednie koła, amortyzatory, na których można swobodnie szaleć po wybojach…

Po kilku godzinach wjechał pod samą stację meteorologiczną. Sukces. Na zdjęciu, zrobionym tuż po zdobyciu szczytu, widać na jego twarzy zmęczenie, ale i triumf. Że się udało. Że wjechał. Że zrobił to sam. Główne wiadomości w radiu i telewizji huczały o jego wyczynie. On nie spoczął jednak na laurach.

– Jestem człowiekiem z gór. Wychowałem się niedaleko, w Kamiennej Górze, a przed wypadkiem często łaziłem po górach. Uwielbiałem to. Dlaczego więc po wypadku miałbym zrezygnować z czegoś, co mi sprawia przyjemność? – pyta.

A dlaczego nie?

Wtedy, na górze, pomyślał, żeby wjechać na Kilimandżaro. Był rok 2006. Jak na Śnieżkę (1603 metry nad poziomem morza) się udało, to czemu nie pójść dalej, wyżej.

– To przecież tylko niecałe cztery razy wyżej, Kilimandżaro ma „tylko” 5895 metrów wysokości- uśmiecha się przekornie.

– Dlaczego właśnie Kilimandżaro? – pytam.

– A dlaczego nie? – odpowiada pytaniem na pytanie. – To jest wyzwanie. Wielkie wyzwanie. I dla mojego organizmu, i dla sprzętu.

Wylicza jednym tchem: nie trzeba się wspinać po skałach (na szczyt prowadzi droga, którą można wjechać). Najważniejsze jest to, żeby zachować stałe tempo przy pokonywaniu góry: nie za szybko, nie za wolno. Do tego dochodzą szybkie zmiany pogody, temperatur (od upału na dole, do śniegu na górze), zagrożenie chorobą wysokościową, zmiany ciśnienia, brak tlenu…

– Z tym wszystkim trzeba będzie walczyć – opowiada. I szybko dodaje: – Ale dam radę, bo ja zawzięty jestem. Jak sobie coś zaplanuję, postanowię, to nie ma mocnych. Zawsze dopnę swego. Taki typ… – śmieje się.

Pierwszy raz chciał wjechać na szczyt z żoną. Wszystko sobie zaplanował. Zadzwonił do Anny Dymnej, prowadzącej fundację „Mimo wszystko”, opowiedział jej o swoim pomyśle. Najpierw była sceptyczna, ale tylko przez pięć minut.

– Jarek to cudowny facet. To, że nie ma nóg, nie jest dla niego problemem. Nie jest przeszkodą, żeby realizować swoje marzenia – opowiada Anna Dymna, aktorka, szefowa fundacji „Mimo wszystko”. – To człowiek, z którym góry można przenosić. On wie, co to jest cierpienie, wie, co to jest ból. Jego w życiu już nic nie zaskoczy. To bardzo silna osobowość, która tym, co robi, jak żyje, daje siłę innym ludziom – dodaje.

Zaczęło się szukanie sponsorów, przygotowania do wyjazdu, wszystko szło jak po maśle.
– Pierwszą wyprawę trzeba było jednak odłożyć. Wyszły ważniejsze sprawy. Coś, co u mnie jest na pierwszym miejscu: rodzina – opowiada Jarek.

Żona zaszła w ciążę. Tamten czas to wielkie czekanie (bo pierwszy potomek), opieka (żeby żona miała jak w raju), budowa domu (maleństwo musi mieć przecież swój pokój). Wszystko podporządkowane dziecku. Reszta poszła w odstawkę.

Byle gumy nie złapać

O Kilimandżaro jednak nie zapomniał. Anna Dymna też nie.

Na początku tego roku wrócił jak bumerang pomysł zdobycia szczytu. Z małą różnicą. Tym razem Jarek nie będzie wchodził sam. Będzie mu towarzyszyć osiem innych, niepełnosprawnych osób: poruszających się o kulach, jedna osoba niewidoma, kolejna z protezą nogi, dwie na wózkach inwalidzkich. Jednak on jako jedyny niepełnosprawny na wózku wjedzie o własnych siłach, na zrobionym przez siebie pojeździe: połączeniu roweru i wózka inwalidzkiego.

– Inni, którzy poruszają się na wózkach, będą wciągnięci przez tragarzy na specjalnych wózkach-platformach. Ja wjadę od samego początku do końca, licząc tylko na siłę własnych rąk – tłumaczy Jarek.

To Kilimandżaro to jest symbol: że niepełnosprawni to nie są ludzie drugiej kategorii, że mogą dokonać w życiu bardzo wiele – tłumaczy Anna Dymna.

Przygotowania do wyprawy, planowanej na koniec września, już idą pełną parą: szczepienia przeciwko żółtaczce, żółtej febrze (żeby czegoś nie załapać i nie przywieźć do domu), majątek wydany na tabletki przeciw malarii, sponsorzy też już są (dadzą ubranie z supertkaniny za 7 tysięcy złotych), a opiekę medyczną zapewni… książę Sapieha i jego żona (od lat mieszkają w Afryce i gdy dowiedzieli się o wyprawie, zaoferowali pomoc i gościnę).

– Fizycznie jestem przygotowany. Mógłbym jechać już dziś – mówi Jarek. – Jeżdżenie każdego dnia wózkiem to codzienny, ciągły trening i doskonałe ćwiczenie mięśni rąk – dodaje. Tak naprawdę to czynnie uprawia sport przez cały czas: jest w kadrze narodowej w narciarstwie, latem jeździ rowerem po drogach i bezdrożach, pędzi na nartach wodnych (widok Jarka za rozpędzoną motorówką zapiera dech w piersiach), zimą szusuje w slalomie gigancie na śniegu (na igrzyskach w Turynie zajął 10. miejsce, od 2002 roku jest mistrzem Polski w narciarstwie alpejskim). Do tego siłownia, treningi na równowagę.

– Czegoś się boisz przed wyprawą?
– Nie, na razie nic mnie nie przeraża – mówi krótko.
– A duża wysokość, zmiany ciśnienia, temperatury?
– Będę musiał uważać, wjeżdżać powoli, z głową. O swój organizm się nie boję, dam radę. Gorzej może być ze sprzętem: mogę gumę w kole złapać..
– I co wtedy?
– Jak to co? Zalepię i dalej do góry.
– Żona nie boi się o ciebie, nie odradzała ci tej Afryki?
– Eee, przyzwyczaiła się do moich różnych pomysłów, przywykła do tego, że… mnie nosi – dorzuca.

Lepiej zmień stronę

Nosi go już od kilkunastu lat. Najpierw po szkole średniej wyjechał z Kamiennej Góry do Wrocławia.

Tam skończył politechnikę, elitarny wydział elektroniczny. Nie grzebie jednak w kabelkach, układach scalonych i procesorach. Konstruuje wózki inwalidzkie, rowery dla niepełnosprawnych, którymi można jeździć i po prostej drodze, i po górach. Zamówienia na projektowane przez niego „bentleye wśród wózków” ma z całego świata. To człowiek orkiestra. Nie może robić tylko dwóch rzeczy naraz.

Przykład? Ostatnia jego pasja – samochody terenowe. Napęd na cztery koła, uginające się wielkie amortyzatory, drzwi i szyby ubabrane błotem (żona, o dziwo, nie suszy głowy, że najwyższy czas jechać do myjni)…

– Bo mnie te wymuskane, „miejskie” terenówki nie kręcą – rzuca i z impetem rusza po kamienistej drodze swoim jeepem. Pędzi po górach z zawrotną szybkością. Założył klub Sudety 4×4. Najpierw to była grupka pasjonatów, teraz spora grupa przyjaciół, którzy nie tylko jeżdżą po stromych i bardzo stromych górach. Organizują rajdy, angażują się w akcje sprzątania gór, wspierają Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i podkreślają: „Jeździmy tylko w dozwolonych miejscach, żeby nie niszczyć gór”.

Jarek zaraża swoim optymizmem. Siłą walki. Parciem do przodu. Nie rozczula się nad sobą, że nie ma nóg, że musi jeździć na wózku. Na swojej stronie internetowej tak wita gości: „Jeśli szukasz informacji na temat wysokości renty, chciałbyś ponarzekać na brak podjazdów do budynków użyteczności publicznej lub nierówne traktowanie niepełnosprawnych w naszym społeczeństwie, to… powinieneś jak najszybciej zmienić stronę”.

– Wjeżdżając na Kilimandżaro chcesz udowodnić, że niepełnosprawni nie muszą tylko siedzieć zamknięci w czterech ścianach, licząc na pomoc innych? – pytam.
– Nie, nie chcę niczego udowadniać. Ja chcę tylko tym, co robię, pokazać wszystkim ludziom, nie tylko niepełnosprawnym: „Patrzcie, jak się czegoś bardzo chce, jak się czegoś pragnie z całego serca, to można tego dokonać” – tłumaczy Jarek.
Robert Migdał – POLSKA Gazeta Wrocławska
www.naszemiasto.pl

Dodaj komentarz