Włóczęga po Sudetach Zachodnich

Relacja z 4-dniowej, samotnej włóczęgi po Sudetach Zachodnich

SOBOTA 25.X.03r. (dzień pierwszy)

Miało być pięknie – kolorowe liście, polska złota jesień, ja + namiot + niczym nieskrępowana swawola trwająca 8 dni (4 dni w Sudetach Zachodnich + 4 dni w górach wokół Kotliny Kłodzkiej)… Po nocnej podróży pociągiem (po raz 3-ci w tym roku trafiłem na nieogrzewany skład w okresie, gdy powinni grzać – powoli zdążyłem się do tego przyzwyczaić, nie narzekałem – w przedziale nie było ujemnej temperatury, więc spać się jakoś dało, choć musiałem się ubrać we wszystko co miałem ze sobą…

W Szklarskiej Porębie Górnej 0’C, trochę śniegu, silny wiatr i już niestety mało liści na drzewach… Bez większych problemów, po 15 min łapania stopa, do Świeradowa Zdr. zabrał mnie autobus wycieczki studenckiej z Wydz. Weterynarii z Wrocławia. Nie ukrywam, że jestem im niezmiernie wdzięczny za podwiezienie, bo na PKS musiałbym czekać 3 godziny i wydać nieco grosiwa… Wraz z wysokością, jaką musiałem pokonać aby dostać się do schr. na Stogu Izerskim, zostawiałem za sobą resztki jesieni, a witałem z pewną nieśmiałością biel zimy. Przy schronisku silny, mroźny wiatr i kilka cm śniegu dodawało uroku temu miejscu (a w dali, w dolinach widać po żółciach, że jeszcze gdzieś jest jesień…). W schronisku w miarę pusto, ale głośno – grupa przewodników, czy innych działaczy turystycznych czyniła przy piwie więcej hałasu niż niejedna wieloosobowa wycieczka szkolna. No ale, gdy udali się na wieżę widokową na Smreka, zrobiło się zupełnie cicho i jakoś nieswojo – wszyscy, którzy byli w schronisku mówili po niemiecku…

Na szczycie Stogu Izerskiego super pogoda, widoki trochę zamglone (zwłaszcza w kierunku Czech), no i wszędzie rewelacyjnie biało… Szlak graniowy do Wysokiej Kopy niemal bezludny i całkiem przyjemny. Na Wysokiej Kopie wyciągnąłem czołówkę z racji późnej pory i z niepokojem obserwowałem coraz czarniejsze chmury nadciągającej niepogody, którą przepowiadano w meteo przed wyjazdem. Póki co widok z grani na rozświetlone miasteczka wokół Jeleniej Góry robił piękne wrażenie. Tak idąc uświadomiłem sobie, że mogę mieć problemy z rozbiciem mego super lekkiego (1 kg całość) namiotu, gdyż dotarło do mnie, że ziemia jest zmrożona na kamień… a konstrukcja tego domku była taka starodawna, czyli trójkątne wejście i tył, dwa ściano-dachy i dwa maszy. Jak wiadomo bez przywiązania do czegokolwiek odciągów, taki namiot nie stanie… no ale po co zawracać sobie głowę głupotami…

Koło 19-tej dotarłem do jakiegoś kamieniołomu, którego nie miałem zaznaczonego na mapie, do tego straciłem szlak… no ale kamieniołom robił wrażenie z jego urządzeniami skrzypiącymi na wietrze, na tym całkowitym bezludziu… klimat był niesamowity przy tych czarnych chmurach, piskach i skrzypieniu stali, wykopach… no i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, że przy takim kamieniołomie może być jakaś opuszczona buda, gdzie można by przekimać. Nie myliłem się. Nie dość, że znów znalazłem szlak, to ku mej radości trafiłem na wagon-budę robotników, której wejście było przywalone tylko kamieniem. No to byłem w domu… W środku trochę brudno, ale generalnie to i tak lepiej niż źle rozbity namiot… Szybko zadomowiłem się, ugotowałem obiado-kolację i przy -4’C wewnątrz udałem się na spoczynek… Do snu kołysał szum wiatru i dźwięk wydawany przez potężne taśmociągi.

NIEDZIELA 26.X.03r. (dzień drugi)

Rano ponownie doceniłem me szczęście, że trafiłem na to miejsce noclegowe, po ogólnym stwierdzeniu, że sen miałem wyśmienity. Po wyjrzeniu przez okno pierwsze co zobaczyłem, to niczym niezmącona biel po świeżym, kilkucentymetrowym opadzie oraz mgła. Więcej już nic nie zobaczyłem… Po obfitym śniadaniu udałem się granią ku Szklarskiej Porębie Górnej. Po drodze niesamowity krajobraz – choć ograniczony mgłą, to jednak piękny. Szlaki puste i pierwszych ludzi spotkałem dopiero w miasteczku, gdzie coś mi się nie zgadzało z czasem. Coś mi kołatało po głowie, że miała być jesienią zmiana czasu, ale nie wiedziałem kiedy. Ktoś mnie uświadomił, że to nastąpiło akurat dzisiejszej nocy. Więc nieplanowana godzina do przodu. Najpierw się cieszyłem, a później stwierdziłem, że nie ma po co, bo do zmroku pozostało mi tyle samo godzin, co przed zmianą czasu…

W Szklarskiej Porębie odwilż, 0’C, opad śniegu… Byłem trochę głodny, więc poszedłem do sklepu, gdzie kupiłem bułkę i kiełbasę, i w parku przy jakichś skałkach zrobiłem sobie drugie śniadanie. Długo nie mogłem rozkoszować się posiłkiem, bo robiło się zimno… Ruszyłem ku Wodospadowi Kamieńczyka – trochę więcej osób, ale niewiele. Wodospad nie prezentował się najlepiej, bo w dużej części był zamarznięty. Od przekroczenia bramy wejściowej do Karkonoskiego Parku Narodowego wszedłem w otchłań zimy – zadymka i opad śniegu. Im wyżej tym go więcej, tak że czasami przeszkadzało to w efektywnym marszu ku schronisku na Hali Szrenickiej. Na miejscu byłem zupełnie biały i musiałem długo otrzepywać się ze śniegu aby nie zamienił się on później w wodę…

No i jak poprzednio, w schronisku pustki, jakieś pojedyncze osoby, wycieczka schodząca na dół, bo kończył się weekend… W ciepełku zjadłem co nieco i napiłem się na zapas. Podobał mi się ich system co do wrzątku – za darmo, ale kibel płatny, co na jedno wychodziło… No ale wreszcie można było się z grubsza umyć – dla mnie to był duży PLUS tego miejsca. Koło 15-tej ruszyłem dalej ku grani. Szybko dotarłem do granicy z Czechami i w niczym niezmąconej wędrówce kontemplowałem otaczającą biel… mgły. O zmroku wyłonił się nagle potężny budynek stacji przekaźnikowej. Trochę to mnie zdziwiło, bo jakoś tak przywykłem, że idę i nic nie widać, a tu nagle taaaaki gmach… Tam zrobiło się na tyle ciemno, że wyjąłem czołówkę.

Wszędzie pusto, wiatr wieje, termometr pokazuje – 5’C, a śniegu po łydki. Gdyby nie tyczki, nie doszedłbym donikąd. Widoczność tak na około 30 metrów. No i w tej ciemności zaczęło się mi przypominać, że w takim głębokim śniegu też nie da się rozbić mego wspaniałego namiotu, bo szpilki w sypkim śniegu nie trzymają… tak więc szedłem dalej, bo co mi pozostało… Po minięciu od czeskiej strony Wielkiego Szyszaka (bo szlak tamtędy był dobrze wytyczkowany i nieco przedeptany) zrobiło się na tyle późno, że zacząłem poważnie zastanawiać się nad tym, co by tu zrobić ze spaniem. Przychodziło mi na myśl jedno – wykorzystanie namiotu jako płachty biwakowej. Jednak ze względu na silny wiatr i zadymkę wiedziałem, że nie będzie to luksusowy nocleg i z łezką w oku przypominałem sobie ten wagon z kamieniołomu… W końcu ku memu zdziwieniu z mgły wyłoniła się wiata odpoczynkowa. Po rozejrzeniu się i przeanalizowaniu wszelkich za i przeciw stwierdziłem, że znów mam farta i zostaję w niej na noc… Od razu zrobiłem obiado-kolację po czym przygotowałem legowisko na zestawionych ławach… Wiatr sobie hulał, śnieg sypał, a w środku było zacisznie i przyjemnie…

PONIEDZIAŁEK 27.X.03r. (dzień trzeci)

Sen miałem dobry tak do 3 nad ranem, kiedy to katar zaczął mi uniemożliwiać normalne oddychanie i stawał się męczący. Miałem obawy co do powrotu mego przeziębienia sprzed wyjazdu. O 6.00 termometr pokazywał -4’C, a widok wciąż ograniczony był przez mgłę. Po obfitym śniadaniu i uporządkowaniu wiaty, gdy miałem ruszać w dalszą drogę, mgły rozstąpiły się i… świat stał się cudowny… Teraz wiedziałem po co tu przyjechałem i po co znoszę trudy spartańskich noclegów… Dalsza wędrówka, to już tylko przyjemność. Wokół zima, słońce, pustki i jakieś skałki na horyzoncie… W schr. „Odrodzenie” byłem sam i miałem całą świetlicę dla siebie. Co by nie mówić o tym obiekcie, to miał wiele plusów, jak choćby gorące kaloryfery no i ciepłą wodę w prysznicu… Po tej skromnej, a jakże istotnej odnowie biologicznej ruszyłem dalej. Nawet puch całkowicie zdążyłem wysuszyć na tych kaloryferach.

Później to już trochę ludniej było na szlakach, ale tak dziwnie, bo wszyscy spotkani mówili po czesku… W ciągu dnia widoczki coraz piękniejsze, mgieł coraz mniej, a nawet na słońcu było powyżej zera stopni, więc można było czasami posiedzieć dłużej. Posiłek miałem zjeść w schronisku na przełęczy pod Śnieżką – niestety było nieczynne ku zdziwieniu nie tylko moim. Zbliżała się godzina 15-ta, byłem już głodny, więc bez zwłoki skierowałem się ku najwyższemu szczytowi Karkonoszy, który akurat w czasie marszu był w większości we mgle. Czasami tylko pokazywały się piękne widoczki. W „spodku” na Śnieżce pusto. W bufecie zimnej wody nie dają, wrzątek tak drogi, że aż boli, więc nie pozostało mi nic innego jak zabrać się za topienie śniegu. Najedzony i wygrzany udałem się w dalszą drogę, ale za nim to nastąpiło obejrzałem sobie zachód słońca i niesamowite widoki, jakie pokazały się ze szczytu. Mgły były znacznie poniżej, a z nich wystawały tylko grzbiety gór w kolorze czerwieni… Po spektaklu kroki me skierowałem ku przełęczy Okraj.

Zanim ruszyłem, sprawdziłem termometr, bo jakoś tak niepokojąco śnieg mi skrzypiał pod butami. No tak… było -10’C. No i z rozrzewnieniem przypomniałem sobie, że miało być przecież tak jesiennie, cieplutko i kolorowo… no ale na szczęście zimę też lubię… Znów zanurzyłem się we mgle, która po zmroku rozwiała się i było pięknie widać światełka położonych w dolinach miejscowości. Sądziłem, że im niżej będę schodził, to tym będzie cieplej, ale nic z tego – termometr był uparty i więcej ciepła jak -7’C nie chciał pokazywać. Koło 19.30 wyszedłem na szosę na przełęczy Okraj. Z drogowskazu zorientowałem się, że jest tam jakieś schronisko, co mnie ucieszyło, bo pomyślałem, że nabiorę sobie wrzątku do termosu co by nie tracić czasu na topienie lichego śniegu, którego było z jakieś 2-3 cm.

Pan, który otworzył drzwi do schroniska okazał się niezmiernie zaskoczony i zdziwiony moją obecnością – trochę zrobiło się mi głupio, że tak po nocy zaburzam spokój tej sennej osady i jej mieszkańców. Wrzątku nie dało się załatwić, no ale nie było źle – za to dostałem za darmo pełne dwa litry zimnej wody z kranu. Od razu zrobiło mi się raźniej, bo byłem już trochę głodny, a woda dawała szanse na szybszy posiłek… Szosą udałem się w dół ku zaznaczonemu na mapie parkingowi, na którym miała być ponoć jakaś wiata. Po 20-tej dotarłem do ładnie położonego w lesie parkingu. Wiata rzeczywiście tam była, taka nasza, Polska, swojska – była ona równiutko i skutecznie zamieniona w kibel… Żeby choć mały skrawek wolnej, bądź co bądź nie małej przestrzeni zadaszonej był czysty… nic z tego wszyscy użytkownicy wiaty zadbali o to aby nie było tam czystego miejsca pod moją karimatę…

Poszedłem wzdłuż szlaku dalej po gruntowej drodze, gdzie po czystym śniegu można było poznać, że od czasu opadu (czyli od kilku dni) nikt tamtędy nie jeździł. Obok drogi, na płaskiej trawce przy lesie rozbiłem po raz pierwszy na tym wyjeździe namiot. Wreszcie na coś się przydał. Na szczęście ziemia nie była zmrożona i dało się włożyć w nią szpilki… Posiłek musiałem jeść szybko, bo zamarzał… Noc była piękna, rozgwieżdżona i bezwietrzna, co zapowiadało srogi mróz.

WTOREK 28.X.03r. (dzień czwarty)

I wszystko byłoby pięknie gdyby znów nie ten katar – tym razem był jeszcze bardziej dokuczliwy, a szkoda bo miałem szansę na porządne wyspanie się – było cicho i ciepło (w śpiworze). Rano ok. 6.00 termometr pokazywał -8,5’C, no ale za to, jaki piękny dzień się zapowiadał – czyste niebo i dobra widoczność. Ze względu na temperaturę, śniadanie, czyli jak zwykle: pół kaszki mleczno ryżowej + pół opakowania płatków Nestle z miodem, zjadłem siedząc w śpiworze. Później aby konfrontacja z chłodem poranka wypadła na moją korzyść, odpaliłem sobie grzałkę na węgielek, którą umieściłem pod ubraniem na klatce piersiowej. Od razu zrobiło się przyjemnie…

Rudawy Janowickie przywitały mnie odwilżą, a więc dodatnią temperaturą, pięknymi widokami, zupełną pustką i wreszcie kolorowymi liśćmi… Po trzech dniach zima dla mnie się skończyła i nastała cudowna jesień w górach. Można było leżeć na trawie, wygrzewać się na słoneczku i słuchać jak z drzew zsuwa się mokry śnieg. Zachód słońca zastał mnie na Starościńskich Skałach, które o tej porze dnia mieniły się czerwienią. W dali widać było wszystkie góry, na których byłem podczas tego wyjazdu… Wraz z nadejściem zmroku zerwał się silny wiatr, który tworzył niesamowity nastrój w opuszczonym, nocnym bukowym lesie… Na skale Piec, siedząc na ławeczce, z przyjemnością obserwowałem w świetle czołówki zrywane przez wiatr i znikające w urwisuk tańczące liście…

Zamek Bolczów w huku wiatru (już nie szumie, bo wiatr był ogromnie silny) i w świetle czołówki robił niesamowite wrażenie. Bardzo mi się spodobał, więc zostałem w nim na noc. Zawsze marzył mi się, taki iście królewski nocleg – w jednej z zamkowych komnat. Marzenie swe wreszcie mogłem zrealizować. Znalazłem takie pomieszczenie w miarę osłonięte od wiatru i zabrałem się do przygotowywania posiłku. Wreszcie mogłem spokojnie jeść bez obaw o to, że kolacja zamieni się w skorupę lodową. Niestety całą mą radość mąciły dreszcze wskazujące na to, że mam gorączkę. Do tego jeszcze wiatr bardziej się wzmógł i zaczął łamać gałęzie drzew i wdzierać się do mej komnaty. Wobec tego zrezygnowałem z dachu z rozgwieżdżonego nieba na rzecz namiotu, który w tych wietrznych warunkach nie było łatwo rozstawić…

Posłanie miałem z liści buczynowych, nade mną wirowały również liście i w ogóle było pełno tych kolorowych liści – wiatr wciskał je wszędzie… Po około dwóch bezsennych godzinach od momentu położenia się do snu, zacząłem zastanawiać się czy aby dobre miejsce wybrałem – hałas wiatru wśród drzew był tak wielki, że nijak zasnąć. Później przyszło mi na myśl czy nade mną nie ma jakiegoś konaru, który czyha aby zlecieć na mą głowę. Po wyjrzeniu z namiotu stwierdziłem, że konara takowego nie ma… W końcu usnąłem. Sen to był marny – choroba już nieźle dawała mi się we znaki.

ŚRODA 29.X.03r. (dzień piąty)

O piątej rano postanowiłem, że wstaję. Jeszcze było ciemno, ale z czasem zaczęło się robić coraz jaśniej. Schodząc z góry z żalem opuszczałem Rudawy, a pomału oswajałem się z nowymi wyzwaniami – wędrówką po górach wokół Kotliny Kłodzkiej. W Janowicach Wielkich wiatr niemal ustał, ale po ciemnych chmurach nadciągających od południa było widać, że wyżej nieźle wieje. Przy dworcu PKP zakupiłem prowiant na śniadanie, które z braku poczekali spożyłem na ławce stojącej na peronie.

W Kłodzku było bardzo wietrznie, a mnie zaczęła boleć głowa i miałem problemy z koncentracją – wobec tego podjąłem słuszną decyzję o powrocie do domu, bo dalsza wędrówka nie sprawiałaby mi radości. Na szczęście miałem stamtąd około południa bezpośredni pociąg do miejsca mego zamieszkania, więc powrót był bezproblemowy. Pociąg tym razem był ogrzewany… Następnego dnia, ku mej radości, lekarz dał mi 7 dni zwolnienia, więc mogłem cieszyć się dłuższym odpoczynkiem aż do dzisiaj…

Relacja Jarka Kardasza ze strony www.naszesudety.pl

Dodaj komentarz